Historia – Magdalena Markowska – Górski Świat MagdyM

| |

Magdalena Markowska to zwykła kobieta o niezwykłych marzeniach. Dlaczego są takie niezwykłe? Bo nie każda kobieta marzy o tym, by zdobyć Mont Everest, nie każda chce zdobyć Koronę Ziemi, nie każda decyduje się na samodzielne macierzyństwo poczęte z In vitro. Nie każda biega po 22.00, żeby pobiec w maratonie i zdobywać górskie szczyty, bo wcześniej nie mam czasu. Od Magdy bije pozytywna energia, uśmiecha się całą sobą, po prostu widać, że jest kobietą szczęśliwą i spełnioną. Poprosiłam ją żeby powiedziała kilka słów o sobie i tak to się zaczęło…

Kilka słów o sobie?  Jestem gadułą i uwielbiam pisać, więc ciężko będzie opowiedzieć coś o sobie tylko w kilku słowach:). Jestem osobą energiczną, otwartą, komunikatywną, nie boję się mówić o trudnych, czy delikatnych sprawach. Codziennie odkrywam siebie, świat, ludzi wokół mnie a to powoduje, że chciałabym smakować wszystkiego, doświadczać, testować. Swobodnie mogę nazwać siebie teraz Poszukiwaczką: swojego miejsca na świecie, swojej roli w teatrze życia, swojej misji, swojej powołania zawodowego. Mam ogromną wyobraźnie, która podsuwa mi szalone wizje, ciekawe rozwiązania, lecz żaden z pomysłów jeszcze nie porwał mnie na maksa.

O górach….

Moja największą pasją są góry, uwielbiam wyjazdy w góry, kocham to zmęczenie każdej części ciała, które następuje po całodziennej wspinaczce. Zaczytuję się w literaturze górskiej przeżywając przygody bohaterów i szukając inspiracji do swoich wyjazdów. Ja właśnie tym wszystkim żyję.  Prowadzę stronę Gorski Świat MagdyM

Magda Markowska
W sierpniu 2012 roku zdobyłam najwyższy szczyt Słowacji Gerlach, a w sierpniu 2013 roku najwyższy szczyt Austrii: Grossglockner 3798 m n.p.m., a w czerwcu 2015 roku zdobyłam Mont Blanc 4810m n.p.m. Kolejnym celem jest Elbrus, na który miałyśmy jechać w sierpniu 2016 roku, lecz ze względu na plany zawodowe musiałyśmy  odpuścić wyjazd.  Współtworzę projekt sistersCROWN, którego celem jest zdobycie Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów

Magda Markowska

Moja miłość do gór zaczęła się pod koniec 2009 roku. Razem z moją siostrą Anią zastanawiałyśmy się co robić w Sylwestra i raptem Ania rzuciła pomysł: Jedźmy w Tatry. No to kupiłyśmy jakieś kurtki i pojechałyśmy, bynajmniej nie po to by siedzieć w knajpach na Krupówkach. Kompletnie nieprzygotowane sprzętowo, ubraniowo, ale pełne energii, spragnione adrenaliny, z zapałem i dumą poszłyśmy w góry.  Pamiętam ten moment gdy pierwszy raz, w zimowej odsłonie, zobaczyłam Czarny Staw Gąsienicowy i ośnieżone szczyty wokół niego. Moja siostra zna mnie bardzo dobrze i od razu rozpoznała to co wtedy poczułam. Boże! Jakież One były piękne. Góry. Zasypane śniegiem, takie niedostępne. Takie groźne. Takie nieprzyjazne, a mnie się jednak wydawało, że wręcz mówią do mnie, że mnie wołają. Mimo mrozu stałam i patrzyłam, podziwiałam ten cud natury, stałam jak zahipnotyzowana. Tak wygląda miłość. Wtedy patrzyłam na te odległe szczyty i myślałam: Jak ja chciałabym tam być!! No i się zaczęło;-)

DSC00964

W góry jadę zawsze z siostrą, zawsze razem, rozumiemy się doskonale, czujemy się za siebie odpowiedzialne, ufamy sobie i co najważniejsze znamy się świetnie, więc łatwo możemy rozpoznać, że np. którejś coś dolega i należy odpuścić szczyt, zawrócić. Jednym słowem zgrane z nas partnerki od liny:)

Magda Markowska

Początkowo jeździłyśmy w Tatry kilka razy w roku. Zimą, latem, wiosną, jesienią i testowałyśmy ubrania, buty, plecaki, kurtki, kije, czołówki i wszelkie inne potrzebne sprzęty, a jednocześnie poznawałyśmy siebie w różnych sytuacjach. Gór uczymy się cały czas. Zawsze podchodzimy do nich z pokorą i szacunkiem. Nasz apetyt rósł w miarę jedzenia, po Tatrach polskich przyszedł więc czas na Tatry słowackie, a później na wspinaczkę z przewodnikiem na Gerlach, a tam „na horyzoncie” pojawiły się Alpy z Grossglocknerem na czele. A później Mont Blanc. W maju 2015 roku zrobiłyśmy kurs wspinaczkowy, a w marcu 2016 kurs zimowej turystyki wysokogórskiej, więc mamy zamiar zdobywać kolejne szczyty już samodzielnie, bez przewodnika.

IMG_2321

O ile Tatry wybaczają brak kondycji, brak orientacji w terenie, braki sprzętowe czy ubraniowe, o tyle w Alpy i wyższe góry trzeba się po prostu przygotować ponieważ przewyższenia są znacznie większe a warunki bardziej wymagające. Nad kondycją staram się pracować cały czas, może dlatego, że po prostu lubię ruch, lubię sport. Praktykuję jogę, chodzę na długie spacery z moją ukochaną Tosią (golden retriver), biegam, uprawiam nordic walking. Na kilka tygodni przed wyjazdami w góry dodatkowo chodzę na spacery z obciążeniem tzn. idę np. na zakupy do marketu z plecakiem, przy czym wcześniej obliczam, że zakupy będą ważyły około 12kg. Wracam oczywiście marszem. To dobry trening, który pozwala przyzwyczaić plecy i stawy do obciążenia jakim jest plecak wyprawowy. Nasze wyjazdy planujemy na minimum 14 dni. Ania jest astmatykiem, więc potrzebuje kilka dni dłużej przebywać w górach, aby przejść pełną, prawidłową aklimatyzację. Dzięki temu, przed wyjściem na upatrzony szczyt, zdobywamy wcześniej kilka mniejszych szczytów, poznajemy topografię, sieć noclegową, upajamy się widokami. Wyjazdy planujemy z dużym wyprzedzeniem. Opracowujemy logistykę: dojazd, noclegi, wyżywienie, wybieramy szczyty, które chcemy zdobyć, wyliczamy ilość dni, szacujemy koszty. Dotychczasowe wyjazdy finansowałyśmy w pełni z własnej kieszeni. Staramy się, aby wyjazdy były niskobudżetowe. Niestety już przy następnych wyjazdach, począwszy od  Mont Blanc i wyższych szczytów, konieczne jest wsparcie sponsorów. Same buty wysokogórskie to koszt około 1500 zł, a więc wszelkie działania przed wyprawą musimy poszerzyć o poszukiwanie sponsorów i działania marketingowe. Nie łatwo przekonać kogoś do wsparcia finansowego swojej pasji! W ramach kampanii sistersCROWN Mont Blanc zebrałyśmy około 5,5 tys. złotych oraz pozyskałyśmy prawie 20 sponsorów. Uważam to za spory sukces. Wyprawę na Elbrus i inne szczyty Korony Ziemi również będzie poprzedzała kampania, ale wszystko w swoim czasie 🙂

O macierzyństwie…

Mam 36 lat i od ponad półtora roku spełniam się jako mama Kajetana. Macierzyństwo było moim największym marzeniem. Marzeniem najtrudniejszym do zrealizowania, bo dwa lata wcześniej lekarze postawili mi drastyczną diagnozę o całkowitej niepłodności. Dzięki pomocy siostry i rodziców oraz  własnej determinacji, uporowi, pomocy lekarzy i medycyny –  dziś cieszę się zdrowym i cudownym sykiem. To była najlepsza decyzja mojego życia mimo długiej drogi jaką przeszłam!

Udało się, bo bardzo, ale to bardzo marzyłam o macierzyństwie. Ktoś, kiedyś, gdy byłam nastolatką popełnił błąd chirurgiczny, taki drobny, wówczas nic nie znaczący. Ale teraz, gdy jestem dojrzałą kobietą ów błąd stał się nieodwracalną zmianą w moim organizmie. Na początku był dramat, płacz, żal i rozpacz. „Dlaczego” to pytanie kołatało mi się po głowie bez przerwy. Miałam wrażenie, jakby ktoś odebrał mi szansę na spełnione życie. To ciężkie uczucie, przygniatające. Poczułam się jak kaleka, jak upośledzona kobieta. E tam, nawet nie jak kobieta. Poczucie mojej wartości legło w gruzach. Wizyta u jednego lekarza, wizyta u drugiego. Wtedy to zdecydowałam się na leczenie w klinice leczenia niepłodności. Wzięłam potężny kredyt, bo In vitro w Polsce kosztuje bardzo dużo. Wizyty. Psychoterapia. Wizyty. Oczekiwanie. Nadzieja. Jeżeli ktokolwiek przechodził przez procedurę In vitro wie dokładnie co mam na myśli, a kto nie wiem niech przeczyta książkę Dagmary Weinkiper- Helsing „Dziecko ze szkła. Moja droga do szczęścia”. Gdyby nie moja siostra nie miałabym żadnych szans na bycie mamą. Nie mam pojęcia jak się jej odwdzięczyć za pomoc i wsparcie jakie mi dała. Siostra i najlepszy przyjaciel w jednej osobie to ogromny dar.

W grudniu 2012 roku miałam pierwszy transfer dwóch  zarodków. Udało się. Test ciążowy z krwi wyszedł pozytywny. Wtedy myślałam: Boże jakie ja mam szczęście!!! Tak rzadko udaje się za pierwszym razem. A mnie się udało! Ależ byłam szczęśliwa. Gdybym miała wtedy jeszcze pieniądze kupiłabym ogromny napis: Jestem w ciąży i wynajęłabym samolot, który latałby z tym napisem nad Warszawa:) Żartuję, ale euforia była ogromna. Cztery tygodnie później pojawił się strach. Plamienie. Sześć tygodni później, 23ego grudnia 2012roku, leżałam w łóżku zalana łzami. Ciąża nie utrzymała się, poroniłam. Myślałam wtedy, że się z tym pogodziłam, los dał, los wziął, następnym razem się uda. Następnym razem. Decyzję o następnym razie odwlekałam z miesiąca na miesiąc. Chyba strach przed kolejną nieudaną próbą brał górę. Słuchałam siebie, swojego ciała, bardziej niż kiedykolwiek. Mówiło mi „Nie teraz. Jeszcze nie teraz”.

Dlatego realizowałam się w innych dziedzinach. Praca, góry, wyjazdy, wspinaczka, bieganie, rodzina,  przyjaciele, rozwój osobisty, warsztaty, kursy, książki, pomysły na biznes. We wrześniu 2013 roku zostałam Adeptką Szkoły Liderek. W trakcie  jednego z warsztatów, gdy robiłyśmy koło wartości życia, zdałam sobie sprawę z tego, że próbuję za wszelką cenę znaleźć sposób na siebie, zrealizować się w innych dziedzinach życia dlatego, że ta jedna, może najważniejsza, pozostaje nadal nieosiągalna. Wtedy pomyślałam: To jest dobry czas. Jeżeli nie teraz to kiedy?

Magda3m

23ego grudnia 2013 roku miałam transfer dwóch zarodków. Dwa tygodnie oczekiwania. Strach. Nadzieja. Strach. Nadzieja. Wiara. Zaufanie do swojego ciała. Pokora. Modlitwa do Matki Natury. Rozmowy z moją podświadomością. Jakby czas się zatrzymał. Wydawało mi się, że wcale o tym nie myślę, że nie stresuję się. Myślałam: „uda się ok, jeżeli nie to znaczy że czas był zły. Spróbuję jeszcze raz”. Zrobiłam test ciążowy. Negatywny. Trzy dni później zrobiłam test z krwi…..Pozytywny.  Jejku, co za radość!! Ogromna! Albo nie! Nie ma co się cieszyć tak od razu żeby nie zapeszać. Jeżeli można przeżywać jednocześnie wszelkie uczucia od radości do strachu przez panikę i euforię, to z pewnością mogę powiedzieć, że to wszystko właśnie odczuwałam w trakcie ciąży. 14-tego września 2014 urodził się mój syn.

Dziś, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że decyzja, by podjąć walkę o dziecko była najlepszą decyzją mojego życia. Kocham mojego synka ogromnie. Gdy się do mnie uśmiecha, gdy woła do mnie mamo,  gdy się przytula  czuję, że żyję, a wszelkie problemy dnia codziennego wydają się mało istotne. Wiem jednak, że gdyby nie droga jaką pokonałam w odkrywaniu i poznawaniu siebie oraz swoich pragnień,  mogłabym z kretesem przegrać walkę swojego życia.

Przez konferencją kończącą moją edukację w Szkole Liderek oglądałam film „Czekając na Joe”. Joe Simpson, światowej klasy wspinacz, uwięziony w lodowej szczelinie, 50m pod poziomem lodu, walczy o życie i mówi sam do siebie: „Jeżeli nie podejmujesz decyzji to znaczy, że nie żyjesz. Dobra, czy zła, to się okaże później, ważne żeby decyzję podjąć, żeby nie trwać w bezruchu”.

O łączeniu gór i macierzyństwa…

W trakcie ciąży od wielu osób z mojego otoczenia słyszałam słowa: „ U! to w góry już nie pojedziesz! Koniec z tym!”. Krew mi się wtedy w żyłach gotowała, ale z uśmiechem na ustach spokojnie odpowiadałam: „Pojadę, pojadę”. I w siódmym miesiącu ciąży pojechałyśmy z Anią do Francji. Oczywiście w góry nie poszłyśmy, ale celem było zebranie pakietu informacji o Alpach francuskich, w regionie Chamonix. Taki mały rekonesans przed Mont Blanc. No i koniecznie chciałyśmy zobaczyć Mont Blanc, choćby z daleka, z drogi, podczas której przemierzyłyśmy autem około 20 przepięknych przełęczy alpejskich i  poczuć magię tych  gór.

Co się zmieniło w mojej pasji do gór teraz gdy jestem mamą? To, że tęsknię za górami jeszcze bardziej. To, że śmielej wybieram cele górskie i ….na pewno przed następnym wyjazdem wykupię droższe ubezpieczenie na życie:)  A tak na serio… bardzo ciężko rozstawać się z moim Maluchem kiedy jedziemy zdobywać szczyty.  Już wiem co czuje matka, która tęskni za dzieckiem. W schroniskach wieczorami często oglądam zdjęcia syna i zdarza się uronić niejedną łzę. Kiedyś Martyna Wojciechowska w wywiadzie powiedziała, że dopiero po urodzeniu córki doświadczyła co to znaczy naprawdę tęsknić. Zgadzam się z nią w pełni. Ale w takich sytuacjach powtarzam sobie, że mój synek nie chciałby żebym porzuciła swoje marzenia dla niego. Przecież w macierzyństwie nie chodzi o to żeby zatracić się dla dziecka. To jest miłość, a nie umartwienie. Jestem zwolenniczką twierdzenia: szczęśliwa mama = szczęśliwe dziecko. W trakcie najbliższych wyjazdów mój synek zostanie pod opieką swoich dziadków, czyli w bardzo dobrych i opiekuńczych rękach:)

Aby pogodzić macierzyństwo z pasją górską nauczyłam się prosić o pomoc. A wierz mi, jako Zosia Samosia, mam z tym duże problemy;-) Bym mogła pójść na kurs wspinaczkowy, na spotkania pasjonatów gór czy na jogę proszę o pomoc rodziców, siostrę lub przyjaciół. W moim przypadku sprawdza się zasada, że aby wychować dziecko potrzebna jest cała wioska. Wieczorami, po 22ej, gdy moje dziecko już smacznie śpi, zakładam buty do biegania i ….biegam. Wznoszę się wtedy na szczyty swojej motywacji i determinacji, ale za każdym razem powtarzam sobie: „Nikt za mnie tego nie zrobi”, a dobra kondycja w górach zwiększa szanse na sukces. A gdy nie biegam to wieczorami pracuję nad Projektem sistersCROWN. Zaś w ciągu dnia  „ćwiczę” z synkiem na rękach. To on jest teraz symulatorem obciążenia, z dnia na dzień swoją wagą co raz bardziej przypomina plecak wyprawowy:)

Lubię stawiać sobie wyzwania: bycie mamą wbrew ograniczeniom własnego ciała, wyjazdy w góry wbrew ostrzeżeniom ludzi wokół, że to niebezpieczne, samodzielna nauka angielskiego, bieganie, podróże, wirtualna podróż „Spacer do Katmandu” (codziennie zliczam kroki, które robię w ciągu dnia, by w ten sposób dojść do wyznaczonego celu), do tego być może własna firma…..

Szkoła Liderek i własna firma…

Własna firma….bo po 13 latach pracy w korporacji, zajmując się obsługą Klientów biznesowych, pracując po 10 godzin dziennie (+ dojazd 1,5h w jedna stronę) doszłam do wniosku, że ta praca mnie nie satysfakcjonuje i że mnie nie rozwija. Owszem zapewnia mi dach nad głową i pozwala na realizację marzeń, ale nie realizuje mnie. I tu zaczął się w moim życiu okres poszukiwań siebie, swoich talentów, mocnych stron. W głowie zaś zakiełkowało kolejne marzenie, żeby moja praca była moją pasją oraz by moja pasja była moją pracą, która mnie wzbogaca, daje mi niesamowitą satysfakcję i radość oraz oczywiście pieniądze. A w konsekwencji tych poszukiwań i myśli  przyszedł czas na Szkołę Liderek…..

O Szkole Liderek dowiedziałam się od swojej przyjaciółki. Pracowałam wtedy w korporacji i zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że chciałabym pracować gdzieś indziej, robić zupełnie coś innego, że życie praca – dom- praca- wielogodzinne podróże z domu do pracy i z pracy o domu, nie daje mi satysfakcji i nie wyobrażam sobie żyć tak dalej. Zaczęłam zastanawiać się czego chcę od życia, jakie są moje marzenia, jak sobie wyobrażam siebie za 20 czy 50 lat. Wtedy w ręce wpadła mi książka „Potęga podświadomości” Josepa Murphy’ego, a później „W dżungli Podświadomości” Beaty Pawlikowskiej.  A następnie pojawiły się kolejne i kolejne… Po ich przeczytaniu miałam wrażenie, że doznałam olśnienia, że wcale nie muszę pracować w korporacji i że mam w sobie zasoby by robić to co kocham. To takie dziwne uczucie jakby ktoś raptem uchylił Ci drzwi do innego świata. Świata, w którym jesteś podmiotem życia i działania, a nie przedmiotem w cudzych rękach. Świata, w którym patrzysz na siebie i ludzi wokół przychylnie i z akceptacją i najważniejsze: czujesz SWOJĄ moc, siłę sprawczą, potęgę działania. Rany jaką to daję energię, power jak po narkotykach!

Gdy dojrzałam do myśli, że chcę rzucić korporację i pracować na własny rachunek wówczas pomysły odnośnie biznesu zaczęły mnożyć się, pączkować, wyskakiwać z głowy jak króliczki z kapelusza. Byłam po kilku konferencjach Szkoły Liderek i widziałam, że kobiety, które kończą SL są „odmienione”. Pełne energii, wiary w siebie, są zdeterminowane, zmotywowane do działania. Wydawały mi się szczęśliwe, po prostu energetyzujące. Patrzyłam na nie z podziwem. Widziałam je na scenie, gdy opowiadały o swoich projektach, konferencjach, biznesach, które zrobiły w ramach Szkoły Liderek i wiedziałam, że ja też tak chcę. Wtedy w ramach SL powstał program „Od pomysłu do biznesu”, który idealnie wpisał się w sytuację moją i mojej przyjaciółki (bo wówczas chciałyśmy prowadzić jakiś biznes razem).

Moim celem, z którym przyszłam do Szkoły Liderek było odnalezienie poczucia szczęścia w życiu i wzmocnienia, urealnienia wizji własnego biznesu, bo jedno  jest zależne od drugiego. Wiedziałam, że bez wzmocnienia siebie, bez osadzenia siebie w swoich talentach, mocnych stronach, bez pracy nad poczuciem własnej wartości nie będę w stanie stworzyć i prowadzić biznesu. Jakiego biznesu? Tego w tedy tez nie wiedziała, bo pomysłów było mnóstwo. Obawiałam się inwestować w którykolwiek z nich, więc Szkoła Liderek, która daje możliwość przetestowania własnych pomysłów biznesowych w dość bezpiecznych warunkach, wydała mi się idealnym rozwiązaniem.

Cieszę się, że byłam adeptką Szkoły Liderek. Poznałam tam fantastyczne kobiety, z którymi utrzymuję kontakt cały czas. Program SL wzmocnił mnie merytorycznie, może nie na takim poziomie bym odważyła się otworzyć firmę, ale moc inspiracji została w głowie. Teraz mam zupełnie inne spojrzenie na prowadzenie biznesu, z większym entuzjazmem patrzę na networking i wzajemne wspieranie się, potrafię zachować otwartość umysłu i zauważać szanse, możliwości jako okazje współpracy. Bardzo dużo dowiedziałam się o sobie realizując projekt grupowy, czyli organizując konferencję. Dało mi to możliwość przetestowania swoich talentów, mocnych stron. Jestem pewna, że praca, w której będę je wykorzystywała da mi dużo satysfakcji. Choć zakończyłam SL bez biznesu to przynajmniej wiem czym na pewno nie chce się zajmować, zaś idea self-employment w mojej podświadomości umocniła się jeszcze bardziej. Dziś, od prawie roku, współtworzę z przyjacielem portal TUZAGRAM.pl. To portal do organizacji i wyszukiwania zajęć sportowych dla dorosłych. Specjalizujemy się w grach zespołowych. Wierzę, że to jest moja przystań zawodowa.

Po tym doświadczeniu jakim była Szkoła Liderek coraz częściej mówię „Chcę” zamiast „Chciałabym”, coraz rzadziej myślę „Udało się”, bo przecież samo nic się nie udaje, to Ja to Robię! Coraz częściej w niesprzyjających sytuacjach dostrzegam szanse i możliwości. Uczę się optymizmu każdego dnia. Uwielbiam być w ruchu. Ruch to energia, to zmiana perspektywy patrzenia, która pozwala dostrzegać więcej. Szalenie cenię sobie kontakt z ludźmi. Uważam, że energia, siła, motywacja, determinacja, talenty, które drzemią w ludziach, a szczególnie w Kobietach, to istne energetyczne Perpetuum Mobile! Droga do odkrywania ich może być Przygodą Życia. Pomocne jest dla mnie to, że kocham kontakt z ludźmi. W moim domu zawsze są otwarte drzwi. Staram się utrzymywać regularny kontakty z moimi przyjaciółmi i znajomymi. Ale …..uwielbiam też te chwile gdy jestem sama. Wtedy najczęściej idę na spacer do lasu, długi 10-15 km w ciągu dnia, rozmawiam ze sobą, medytuję, cieszę się przyrodą wokół. Lubię biegać, czytać książki, chodzić na jogę, a także spać. Ech, gdybym mieszkała bliżej gór…….

Chyba już nikt nie ma wątpliwości, że Magda jest kobietą szczęśliwą…

Tak, jestem szczęśliwa, bo…. jestem mamą, bo kocham nad życie mojego Kajtka, bo kocham siebie, bo mam rodzinę, bo mam przyjaciół, bo mam pasję i marzenia, bo je realizuję, małymi krokami, ale jednak podążam w kierunku, który obrałam sama, który nie został mi  narzucony. Jest zupełnie mój:)

 

UWAGA! UWAGA! Magdy i jej barwnych opowieści będziecie mogły posłuchać już w najbliższą sobotę, 14 maja, podczas Wielkiego Zjazdu Kobiet Sukcesu. Zapraszam i do zobaczenia!

Poprzednie

Zazdrość – emocja w kolorze zieleni – Katarzyna Stefaniak

RMP – Reiss Motivation Profile – co Cię motywuje?

Dalej